05 December, 2016

Po-co-ci-to, hi-po-kry-to?


7:00.

Wielu z nas dopiero przewraca się na drugi bok, inni żółwim tempem w sznurze samochodów podążają do pracy. Są tacy, którzy nawet nie wiedzą o istnieniu takiej godziny – studenci.

7:00.

Mała szkoła poza centrum. Cicho i ciemno. W całym budynku są tylko pani sprzątająca, być może jakieś skrzaty i krasnale, dyżurny wychowawca, który ziewając popija poranną kawę i Ona. Ma 6 lat. Przyprowadzana przez rodziców równo z otwarciem budynku, zanim zacznie się pierwsza lekcja spędza codziennie 2 godziny we świetlicy. W większości sama. Co robi? Siedzi i patrzy w okno. Czasami coś narysuje, czasami postara się coś napisać - jest w pierwszej klasie. Na przerwach chętnie bawi się z koleżankami, chociaż da się zauważyć, że rzadko proponuje cokolwiek. Raczej podąża za innymi.



Na lekcjach hiszpańskiego, które prowadzę, prawie w ogóle się nie odzywa. Z trudem wydobywam z niej jakąkolwiek odpowiedź, choć dobrze wiem, że ją zna. Mówi tak cicho, że stojąc przy tablicy nie jestem w stanie nic usłyszeć. Kiedy podchodzę, z każdym moim krokiem ona ścisza głos i teraz zagłuszyłby ją nawet opadający kurz. Po 6 prośbach o powtórzenie przełamuje się i wydobywa z siebie jakiś odgłos, który identyfikuję jako odpowiedź – zazwyczaj poprawną.

Początkowo myślałem, że się mnie boi, bo to obcy, bo nowy nauczyciel, bo to nie „nasza pani”. Teraz jestem przekonany, że problem jest inny. Ona nie potrafi rozmawiać z dorosłymi, nie wie jak się zachować. Bo skąd ma to niby wiedzieć? Jak ma się przełamać przy dorosłych, skoro nie widzi nawet własnych rodziców? Jeszcze dobrze nie otworzy oczu, jeszcze się jasno na dworze nie zrobiło, a Ona już jest w szkole. Spędza tam cały czas, aż ktoś ją odbierze o 18:15, czasami 18:20, mimo że szkoła oficjalnie otwarta jest do 18-tej. Wraca do domu, je kolację i idzie spać, bo dochodzi 20-ta, a ona nie dość, że ma 6 lat, to jeszcze musi wstać przed 6-tą. I tak cały tydzień. A weekend? Jak mogłem o tym zapomnieć. Weekendy spędza u dziadków! Więc ja się całkiem poważnie pytam: PO CO? Po co Wam dzieci, skoro nie tylko nie macie czasu przyjść na wywiadówkę, czy przeczytać, co Wasza córka ma zadane. Wy nie macie nawet czasu spędzić z nią chwili w weekend. Nie macie czasu, czy zapracowani cały tydzień od świtu do świtu nie macie siły ani ochoty? Chcę zobaczyć Wasze miny, kiedy? Wasze dziecko poprosi o pieska, kotka albo żółwia. Chciałbym usłyszeć Was, hipokryci, jak mówicie, że to duża odpowiedzialność i że takim zwierzątkiem to się trzeba opiekować każdego dnia. DZIECKIEM TEŻ, i wyprowadzanie Waszej pociechy na spacer do szkoły, nawet jeśli robicie to codziennie, to zdecydowanie za mało.




Więc nie zdziwcie się, jak za 50 lat, kiedy będziecie starzy i schorowani, ta sama Wasza córka wyprowadzi Was na spacer do domu starców, i nie sądzę, żeby robiła to codziennie.

Bo niby dlaczego?






13 October, 2016

ZA KULISAMI



Dawno, dawno temu…
Ta historia zaczęła się dawno temu. Tak dawno, że nie za bardzo chyba chcemy
to pamiętać. Ja z pewnością nie, dlatego przewinę kilka nieistotnych faktów.
…i tak wreszcie znaleźliśmy mieszkanie.

KONIEC


Tak to leciało. Całkiem niedawno podpisaliśmy umowę i odebraliśmy klucze. Muszę przyznać, że chyba komórki pamięci w mojej głowie zrobiły sobie wakacje, bo moje wyobrażenie na temat tego, co przecież widziałem na własne oczy (może nie najlepiej działające) nijak się miała do rzeczywistości. Dobrze, że ilość pokoi się zgadzała i pamiętałem, że do dużego pokoju wchodzi się na końcu korytarza dzięki czemu nie wszedłem do szafy. Pokoje wydawały się jakoś ładniejsze, zwłaszcza meble w dużym. Kuchnia też jakoś nie powala. Dobrze zapamiętałem lampę dyndającą na wysokości nosa, bo to jeden z nielicznych żyrandoli, na które mogę patrzeć z góry. Za to łazienka zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie. Szczerze mówiąc, to radość, która nas ogarnęła przyćmiła wszelkie usterki. Gdy zamknęły się drzwi, a my zostaliśmy sami rozejrzałem się po mieszkaniu.



Ledwo właścicielka zamknęła za sobą drzwi, jeszcze nie zdążyła zejść dobrze po schodach, a wspomniana lampa już przestała świecić. Ale co tam, ja nie naprawię? Potrafię wymienić nawet żarówki w Oplu Merivie (a wbrew pozorom nie jest to wcale takie proste). Wcześniej jednak postanowiłem odkręcić zawory wody. Zaślepka w łazience, otwór 30 x 30 cm, a w środku 2 zawory. Zwykłe, najzwyklejsze, tyle że zasłonięte 30 rurkami, które same nie wiedzą do czego służą. Nie takie łamigłówki rozwiązywałem, nie takie labirynty przechodziłem. Udało mi się dotrzeć do zaworu. I to by było na tyle. Te zawory ostatni raz używane były pewnie za czasów Szwedzkiego Potopu. Pół godziny. Tyle zajęło mi odkręcenie ciepłej wody. Jako, że znałem już temat, z zimną poszło mi szybciej... niewiele, ale szybciej. Jeszcze szybciej poszło mi zakręcenie jej z powrotem, bo w pomieszczeniu obok spłuczka zapomniała do czego służy, a biorąc pod uwagę ceny wody naprawdę szybko byśmy się spłukali. Stuknąć, puknąć i pokręcić, prawie jak zawodowiec udało mi się rozwiązać (jak się później okazało tylko tymczasowo) i ten problem. Wróciłem do elektryczności. Wykręciłem jedną z żarówek w przedpokoju, by przywrócić jasność w pokoju, w którym mieliśmy wszystkie nasze rzeczy, a próba znalezienia czegoś w ciemności zazwyczaj kończyła się tak, że zamiast skarpetek wyciągałem szklanki do whisky (też przydatne), a szukając ręcznika trafiałem na gramatyczne repetytorium języka niderlandzkiego. Światło! Światło potrzebne na zaraz! Żarówkę dzierżyłem w dłoni, lampę znalazłem najprostszym sposobem. Szedłem tak długo, aż zawadziłem o nią nosem. Wykręciłem, przykręciłem pstryk i nic.



Lampa będzie musiała poczekać, skarpetki i ręczniki będę musiał znaleźć świecąc przed M. oczami.
Zabraliśmy się za sprzątanie. Gdy ja przykleiłem się do okapu z różnych pomieszczeń docierał głos M. obwieszczający luźny zawias, albo inną klamkę. Po trzecim razie poprosiłem ładnie, by wszystkie takie usterki spisała, a ja, gdy tylko oderwę się od roboty (nigdy nie brzmiało to bardziej dosłownie) zajmę się wszystkim. Dwa dni, 4 gąbki i 7 litrów ciepłej wody później spojrzałem na lodówkę. Nie. To nie był paragon z TESCO, ale lista drobnych usterek, których naprawa zajmie mi pewnie z 1000 lat, zwłaszcza, że do połowy z nich nie mam potrzebnych narzędzi. Począwszy od weekendu ochoczo ruszyłem do pracy, podczas gdy M. wdzięcznie urządzała mieszkanie planując co gdzie leżeć będzie. 



Wieczorem dumnie wszedłem do kuchni, gdzie M. przygotowywała kolację. Wymieniliśmy spojrzenia, podszedłem do lodówki. Pokazałem jej efekt mojej pracy. Przez te kilka godzin lista przybrała na wadze i teraz przypominała raczej rolkę papieru toaletowego, tyle, że gęsto zadrukowana drobnym pismem M.

- Chcesz piwo? - zapytała niewinnie doskonale wiedząc, co czułem. Chciałem. Uratowało mi dzień.

#okiemheraklesa





fragmenty wideo pochodzą z filmu Kiler (reż. Juliusz Machulski) a także Christmas Vacation (reż. Jeremiah S. Chechik)




 

25 July, 2016

rowelove




Mimo obiekcji, które w tym temacie mają niektórzy członkowie rządu nie da się nie zauważyć, że coraz więcej naszych rodaków ślepo zapatrzonych w zachód zmienia wygodne 4 kółka na posiadającą tylko połowę z nich zmorę naszych czasów - rower[1].




Zawalidrogi, na które trąbią kierowcy, klną przechodnie, a kierowcy autobusów lubują się w ochlapywaniu kałużami, jak tylko dotkną chodnika, to o ile uchylą się przed lasem babcinych torebek, zbierają punkty wraz z pokwitowaniem od Panów w Niebieskim. Z pomocą wszystkim niedoszłym zwycięzcom Tour de France przyszedł urbanistyczny wynalazek, jakim bez wątpienia jest rowerowa ścieżka. Ich sieć, która do niedawna wyglądała jak mapa autostrad w Polsce lat 90-tych rozwija się niczym tasiemiec, pochłaniając przestrzeń zarówno chodników jak i ulic, ku irytacji wszystkich innych uczestników ruchu.

Jak sobie można łatwo wyobrazić, niczym byk na korridzie wszyscy użytkownicy chodników zdecydowanie wolą tę czerwoną jego część. Dlatego na i tak wyboistej już drodze rowerzystom wyrastają wszyscy, którzy mają jakieś kółka, choćby jedynym było to od kluczy.

Gdy już cykliści pokonają ten slalom gigant niczym Hermann Maier w Nagano[2] ścieżka znika niczym leśny skrzat albo mydlana bańka po zetknięciu z palcem znika, by pojawić się dwa skrzyżowania dalej po drugiej stronie ulicy. Według przepisów rowerzyści powinni w tym miejscu wjechać wprost pod rozpędzone auto, a najlepiej teleportować się do kolejnego fragmentu, by kontynuować szarżę między sprzedawcami owoców a smyczami łączącymi psy zwiedzające zarośla ze stojącym na przystanku właścicielem.

Rowerzyści stali się celem stróżów prawa, którzy niczym gracze Pokemon GO polują na każdego, kto zaledwie pomyśli o jeździe chodnikiem. A gdyby tak odwrócić sytuację? A może by tak przyjrzeć się wszystkim innym?



Deskorolka to nie jest rower. Hulajnoga też nie. O ile jeszcze rolki rozwijają jakąś prędkość, to deskorolka, a tym bardziej hulajnoga z napędzającym ją 6‑latkiem, bardziej stoi niż jedzie. Ale co na rowerowych ścieżkach robią matki z dziecięcymi wózkami albo istna plaga w okolicach Biedronki: staruszki z torbami na zakupy??

Może by tak schować mandatowe bloczki, oszczędzając tusz i papier, i pouczyć społeczeństwo, że ścieżka jest rowerowa nie bez przyczyny. Jeżeli nie to warto by było wprowadzić osobną ścieżkę dla matek z wózkiem. A co z hulajnogą? Też niech ma swoją i koniecznie jeszcze jedna dla staruszek z zakupami. To proponuję jeszcze osobną ścieżkę dla deskorolek i bezapelacyjnie dla matek z wózkami!

Jeszcze tylko każdą trzeba oznaczyć i jest:

Wrocław, ul. Popowicka / Wejherowska


Odnoszę dziwne wrażenie, że coś poszło nie tak...




To może jednak rowery na ścieżki, a reszta grzecznie chodnikiem?

















[2] Hermann Maier - austriacki narciarz alpejski, złoty medalista IO w Nagano [1998] w konkurencji Slalom gigant oraz Supergigant





11 July, 2016

Nasza Atlantyda



Nikt nigdy nie pytał gdzie się spotykamy. Wszyscy wiedzieli gdzie jesteśmy. Przez te wszystkie lata na palcach jednej reki mogłem policzyć dni, kiedy nas tu nie było. Przychodziliśmy wieczorem i wracaliśmy rano.
Teraz nikt nie wie gdzie jesteśmy i wszyscy pytają gdzie się spotykamy. Teraz pojawiamy się tutaj rzadziej niż komety na niebie. Przychodzimy rano i wracamy wieczorem.







Dźwięki nie do końca nastrojonej gitary, której towarzyszyły fałszujące głosy wesołych i niezbyt trzeźwych studentów zastąpił szelest wypisywanych mandatów przy akompaniamencie epitetów wykrzyczanych z rozżalonych gardeł, a wszystko to pod czujnym okiem kamer, które wkomponowały się w krajobraz tego miejsca niczym ogrodowy krasnal w Parku Gaudiego.

Dlaczego? Bardzo poważnie pytam: DLACZEGO NAM TO ZROBILIŚCIE? Dlaczego zrobiliście to sobie? Dlaczego zrobiliście to temu miastu? Czym wszyscy: i My i Wy i to Miasto sobie na to zasłużyliśmy?

Bo tak bezpieczniej. Bezpieczniej i czyściej. Po nocnych spotkaniach miejsce pełne śmieci nie przedstawia się reprezentatywnie. „Spożywanie alkoholu sprzyja agresji, Wyspa jest miejscem niebezpiecznym. Starsi ludzie boją się tam przebywać, a teren miejski powinien służyć wszystkim mieszkańcom”.

Z całym szacunkiem do porządku i bezpieczeństwa… Nigdy, NIGDY nie widziałem by jakakolwiek starsza osoba była zagrożona przez bawiących się studentów. Z jednej, bardzo prostej przyczyny: emeryci w nocy śpią! A gdy już dotrą swoim spacerowym krokiem na wyspę mogą zastać tam co najwyżej zbłądzonego łabędzia, który szuka drogi do domu.









My się bawimy. Nie jest to zabawa w paralizatory, gaz łzawiący i kamienny deszcz. Nie ma tutaj agresywnych małolatów, którzy czekają na prowokację, albo sami prowokują. Oni stoją przed komisariatami, to tam jest niebezpiecznie. Je też zlikwidujecie? Niebezpiecznie jest też w autobusach i na przystankach. Co do porządku, to jedyną rzeczą, która może odstraszać potencjalnych turystów są psie kupy pozostawione przez szczekające mopy tych emerytów, którzy ze względu na kłopoty zdrowotne nie są w stanie się schylić, żeby sprzątnąć przetrawioną karmę. Butelki i puszki skrupulatnie zebrane i zgniecione o wschodzie słońca czekają już w workach przed skupem surowców.

Co za przypadek, że w tym samym czasie jak grzyby po deszczu rosną pływające bary i restauracje zacumowane wokół, w których całkiem legalnie można się napić, a jedyna różnica wynosi jakieś milion złotych od litra, co według moich wyliczeń nie do końca jest kompatybilne ze studenckim budżetem.


Fragment z filmu "Poranek Kojota"




Ja wiem, że trzeba z czegoś finansować przekazywane biskupom kamienice w rynku, z czegoś trzeba płacić przeciętnym kopaczom, którzy swoim stylem nie są w stanie zapełnić nawet w połowie wybudowanego specjalnie dla nich stadionu, do którego też przecież trzeba dopłacać.

Studenci od zawsze byli częścią tego miasta. Nie popełnijcie błędu sąsiadów znad Warty, którzy wszystkich adeptów wiedzy pod pozorem rozwoju infrastruktury wyeksmitowali na peryferia. Miasto bez studentów jest czyste i sterylne. Jak eksponat w formalinie. Będzie pięknie, czysto i spokojnie. Zabraknie tylko życia. Emerytów kiedyś zabraknie, a studenci, jeżeli raz wyjadą w inne miejsce, to już nie wrócą. Jak bociany, którym jakiś głupiec zniszczył gniazdo.

Niech się dzieje tutaj wszystko. Koncerty, kino i bary na tratwach. Ale nocą dajcie nam się bawić. Niech jeden z symboli tego miasta przetrwa jak najdłużej.






01 July, 2016

Onze Metros



Cisza.

Było około północy. Wrocław. Prusa 51. Ostatnia nadzieja. Krótki rozbieg, strzał i… cisza. Bezruch. Jak po ostatnim akordzie orkiestry wszyscy wstrzymują oddech, a dyrygent z premedytacją naciąga sekundę jak gumę w procy, by po chwili wystrzelić gromkie brawa publiczności.

Cisza.

Los wyłączył dźwięki rzeczywistość. Los? Tak. Karne to zawsze loteria. Ten wczorajszy był wyjątkowo okrutny, a może właśnie łaskawy? Na pewno był sprawiedliwy. To, co dał nam w sobotę, odebrał teraz.





Ledwo pierwsze łzy spłynęły po polskich policzkach w sieci odezwali się znawcy nad znawcami. Królowie taktyki i specjalisty od wszystkiego. Począwszy od Zenków – hydraulików, Heńków – sklepikarzy po gwiazdy, których nazwisk nie przytoczę. Specjalnie, bo za wypowiedziane słowa, TE słowa, powinny spędzić resztę życia na banicji. Jak powiedział Mark Twain: Lepiej jest milczeć i sprawiać wrażenie głupiego, niż się odezwać i rozwiać wszelkie wątpliwości. Dlatego zanim kolejny z Was napisze, że „to była żenada”, że „Polacy niczego nie osiągnęli”, „znowu fetujemy porażkę” powiadam Wam ja: Przestańcie mówić o sobie i napiszcie coś na temat. Założę się, że miesiąc temu każdy z Was wyjście z grupy wziąłby w ciemno, a za ćwierćfinał sprzedalibyście własną matkę. Krytycy Pazdana i Milikowi szydercy.

Wracajcie kibicować Barcelonie i Realowi, oczywiście pod warunkiem, że one wygrywają. Skoro tak Was boli styl i wynik, to oddajcie koszulki, szaliki i zmyjcie flagi z twarzy.

Nauczmy się być kibicami, nauczmy się być z drużyną na dobre i na złe. Drużynę już mamy, pierwszy raz od lat. Byłem w Hiszpanii, gdy tamtejsza reprezentacja dostała łomot od Holandii, a chwilę później marzenia odebrało im Chile. Nikt nie pastwił się nad taktyką trenera, nie wyzywał piłkarzy. Z pokorą przyjęli porażkę i zastanawiali się co trzeba poprawić, żeby następnym razem było lepiej. Cieszmy się, bo ani styl, ani wynik nie jest zły. A jeżeli uważacie inaczej, popatrzcie na Anglię, Hiszpanię, Czechy, czy Chorwację, którzy już dawno zapomnieli o francuskich mistrzostwach. Z resztą ci, którzy grają dalej też nie są wybitni: Francuzi szczęśliwie wygrali z Albanią, a Irlandia mało nie zafundowała zbiorowego zawału. Walia nawet nie strzeliła tego jedynego wymęczonego gola, Belgia do samego końca grała w głębokiej defensywie, a Portugalia? Czy oni sami zagrali piękny mecz? Czy naprawdę byli lepsi? Wystarczyło spojrzeć na ulgę na twarzy Quaresmy. Czy gdyby to Nani przestrzelił, a Krychowiak zapewnił nam półfinał tez byście uważali, że Polacy zagrali fatalnie i bez pomysłu?



Jak pięknie napisała hiszpańska MARCA: A once metros se quedó Polonia de las semifinales (Polska była 11 metrów od półfinałów). O tyle przegraliśmy. 

3 tygodnie, 5 meczów, 510 minut, 10 karnych.


11 metrów
ONZE METROS